Świadectwo Anny (33 lata) – “Album zapomnianych zdjęć”

Kiedy byłam małym dzieckiem mój tato umarł, a mama wyszła drugi raz za mąż. Ponieważ nie znałam i nie pamiętałam swojego taty, jego miejsce naturalnie zajął ojczym. Tak więc powstała nowa rodzina – moi rodzice i dzieci – ja i 7 lat starsza siostra. Powrót do wspomnień dzieciństwa jest jak zaglądanie do wyblakłego, dawno nie ruszanego albumu ze zdjęciami, na niektórych już nie widać co było, czasami się zastanawiam czy to naprawdę właściwy album, jedynie lęk przed otwarciem jego kart przypomina, ze to jednak prawda. Wiele z rozdziałów tego albumu zamknęłam wraz z kontynuowaniem terapii. Chyba najbardziej pamiętam spotkanie, na którym rysowałyśmy obraz naszego „idealnego” dzieciństwa, takiego, jakie chciałyśmy mieć i tego prawdziwego. A potem trzeba było się pożegnać z tym wymarzonym, wyrzucić. Bo tego nie da się już obrócić, zmienić, było to, co prawdziwe, trzeba to zaakceptować. Jakaś prawda stanęła mi wtedy przed oczami, ból, smutek, złość, bunt, dlaczego mnie to spotkało, dlaczego nie może być lepiej. Późnym potem refleksja, ze może być inaczej, lepiej, ale w przyszłości i jeżeli za bardzo się skoncentruję na tym, co było, to nie zobaczę tego, co będzie.

Jak patrzę na siebie z dzieciństwa, to do tej pory jest mi żal tej dziewczynki, która tak bardzo się starała, która chciała być bardziej kochana. I znów inne doświadczenie, tym razem z rekolekcji kościelnych, że muszę sama zacząć dbać o innych, kochać, bo inaczej nie doświadczę tego, co dobre, tylko jak zacząć, kiedy nie wiadomo jak. Zawsze bardzo zależało mi na ludziach, ale bałam się jak ognia ich odrzucenia, wydawało mi się, ze mogę mieć wszystko albo nic, jak ktoś już nie zadzwonił przez dwa dni to był to znak, ze mu na mnie nie zależy, że nie warto, trzeba się szybko odsunąć i zamknąć w skorupie samotności, otoczyć kolcami, żeby nie bolało. Dzisiejsze doświadczenia żony, matki zadziwiają mnie, zamknęły tę drogę wychodzenia ze skorupy i chowania się. Zadziwia mnie, jak wiele radości może dać spojrzenie czystych oczu, przywitanie się z radością z kochaną osobą, zadziwiają mnie moje własne dzieci, takie ufne, ze im jako rodzice nie zrobimy krzywdy. I nawet jak zdarzy mi się na nie nakrzyczeć, to one przychodzą się do mnie przytulić, schować. To one mnie odmrażają, uczą ufności. Może dlatego jestem nimi taka zafascynowana, mam ich trójkę, dziękuję Bogu za to doświadczenie. I za męża, który pierwszy musiał o mnie zawalczyć, przekonać, ze dla niego decyzja kocham cię jest jedna i niezmienna, nawet jak się kłócimy, denerwujemy, stresujemy problemami dnia codziennego, szukamy konsensusu, to już razem. Dlaczego to dla mnie takie ważne, bo w dzieciństwie nie byłam pewna czy coś znaczę dla najważniejszych dla mnie osób. Mój ojciec zajmował się głównie piciem, szukaniem pieniędzy na alkohol, oszukiwaniem innych i siebie, ze wcale nie ma żadnego problemu „piję i w każdej chwili mogę przestać pić, a ty jesteś głupia i zostaniesz taka na zawsze” – znałam to na pamięć.

Mama zajęta była szukaniem normalności finansowej, przekonywaniem i walczeniem o swojego męża, żeby przestał pić, wystarczyła chwila trzeźwości a była w niebie, a potem znów upadek – wkurzała się na niego, krzyczała, groziła, błagała, żeby przestał pić, ale też za niego rozwiązywała problemy – załatwiała zniesienie bumelek, kłamała przed innymi, że nie ma problemu, kryła go. Nie było już chyba miejsca na emocjonalne zajęcie się dziećmi, naszym niepisanym obowiązkiem było „nie sprawiać problemów’ i razem z siostra starałyśmy się ze wszystkich sił. Te starania nie były nagradzane, ale wystarczyło małe potknięcie, zła ocena, złe zachowanie, odpysknięcie, a następowała lawina oskarżeń, ze gdybym była grzeczniejsza, to nie byłoby powodu do krzyków, picia. Słyszałam wyzwiska, klnięcia, ale nie to było najgorsze – najtrudniej było usłyszeć, ze jestem złą córką, „gwoździem do trumny’, albo, nawet, ze już nie jestem mamy córką, że się mnie wyrzeka. Takie słowa były trudniejsze niż nawet lanie, które zdarzało się, ze dostawałam, nawet jeżeli mocno bolało, ale przestawało, a słowa stale brzmiały w głowie. I do dzisiaj ta relacja z mamą jest bardzo trudna, ile razy mój mąż się dziwił, ze tak może być.

W żartach (chociaż to głupi żart) mówię, że nie może mnie wyrzucić z domu, bo nie mam gdzie iść, bo nawet własna mama mnie nie chce. I to nie są tylko słowa, bo mama po takim wyznaniu potrafi się przez długi czas do mnie nie odzywać, nie dzwonić, nie przyjeżdżać, być obrażoną, zrzucając na mnie winę, bo znowu zrobiłam coś nie tak, nie powiedziałam czegoś lub za dużo. Po opadnięciu emocji wraca dobra kochana babcia i mama. To taki cykl przemocy i uczuć, którego jej chyba brakuje po opuszczeniu męża. Zaczęłam pisać o końcu, więc pora wrócić do początku…

Od kiedy pamiętam ojczym nadużywał alkoholu, początkowo nie widziałam w tym problemu, dziwiło mnie dlaczego mama krzyczy, ale bardzo radosne było, jak na drugi dzień ojczym przynosił kwiatki, a dla nas kredki. W szkole podstawowej było już inaczej. Pierwsze uczucie jakie pamiętam to wstyd, że dzieci z klasy czy z podwórka będą mówiły, że mój tato leży pijany pod blokiem a zdarzało się, ze nie mając już siły wrócić do domu zasypiał gdzieś na trawie w okolicy naszego domu, a jak już bardzo miał głód alkoholowy szedł ulicą pijąc alkohol, zresztą nieważne było co, byle było, a jak już nie umiał wychodzić z domu, wołał przez okna przechodniów dając im pieniądze na alkohol – niektórzy przynosili, inni brali pieniądze i nie wracali. Albo że sąsiadki znowu przyjdą żeby kazać zabrać ojca do domu – miałam wtedy 7 lat, jak miałam go wziąć na plecy i zanieść do domu? Czasami szłam zabrać tylko saszetkę, bo byłam nauczona, ze trzeba odzyskać resztę pieniędzy, jeżeli jeszcze jakieś są (zresztą nagminne było obszukiwanie kieszeni w poszukiwaniu jakichś resztek – my byłyśmy mistrzyniami w szukaniu, a ojciec w ukrywaniu – potrafił chować kasę nawet w specjalnie wszytej kieszonce w majtkach – bardzo to było kreatywne). Albo że przyjdzie pijany na wywiadówkę w szkole, co się zdarzyło, na drugi dzień pamiętam dzieciaki śmiały się, ze jakiś rodzic był podobno pijany, na szczęście nie wiedziały czyj – dzięki ich rodzicom, ze nie zdali aż tak dokładnych relacji.

Nigdy nie zapraszałam innych dzieci do domu, bo było mi wstyd. Pamiętam jedne z moich urodzin, już w szkole średniej, kiedy moi koledzy „z zaskoczenia” przyszli w dniu urodzin, ojczym spał właśnie po przepiciu, ale się obudził i wszystkich wyrzucił z domu… bo nie mógł się wyspać. Byłam wtedy na niego wściekła, było mi wstyd, żal, a koledzy po prostu wyszli, chyba byłam jednak lubiana, bo nikt tego nie skomentował, nie wrócił do tego w rozmowie. Wtedy już miałam tego serdecznie dość, ale po kolei… Coraz bardziej wszystkim nam przeszkadzało picie ojca, już nie było kwiatków, ale kilkudniowe wypady ojca po knajpach, płacenie za niego rachunków, które przychodziły za szkody spowodowane po pijaku, brak pieniędzy na ubrania i wycieczki szkolne, ciągłe oszczędzanie, kłótnie coraz głośniejsze. Byłam jak świetnie wyszkolony pies myśliwski – tylko wchodząc do domu po zapachu, pierwszej minie domownika potrafiłam „domyślić się”, co się dzieje, czy jest dobrze, czy cisza przed burzą – jeżeli tak, to trzeba było szybko działać. Jeżeli jeszcze się dało, to zrobić coś dobrego, przytulić ojca, matkę, pochwalić się dobrą oceną w szkole, powiedzieć im dobre słowo – może uda się uniknąć kłótni, rozchmurzyć nieco mamę. Jeżeli było za późne, szybko coś zjeść i może wyjść na podwórko, do koleżanki, albo zamknąć się w swoim mieszkaniu.

Starałam się być jak najlepszym dzieckiem, żeby nikt nie mógł na mnie krzyczeć, żeby wszystkich zadowolić, żeby pomóc. W sytuacji kiedy wszystko kręciło się wokół picia i nie picia, nikt tego nie zauważał, nie pamiętam, żeby ktoś mnie chwalił, czułam się coraz bardziej opuszczona, samotna, niedoceniona (wtedy nie potrafiłam tego jeszcze nazwać). Wystarczył zły humor mamy, pijany ojciec a stawałam się obiektem awantury, czasami obrywało mi się mniej, czasami więcej, kilka razy z siniakami. No i znowu wstyd na drugi dzień w szkole. Ostatni taki mocny raz był jak byłam w 3 klasie podstawówki, ojciec wyciągnął mnie z łazienki (akurat się myłam) i oberwałam pasem, na mokre ciało łatwiej o sińce, więc miałam ich na drugi dzień sporo, nawet na szyi. W szkole tłumaczyłam się, ze bawiłam się u babci z kotem, a ten mnie podrapał – nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Najgorsze było to, ze mama nawet opatrując mi rany spirytusem, nie powiedziała, ze ojciec zrobił coś złego, nie powstrzymała go, nie pocieszyła, nigdy też do tego nie wróciła, a teraz mówi, ze tego nie pamięta. Takie sytuacje jednak wydarzały się sporadycznie, no i zawsze jednak byłam winna, a impulsem było moje zachowanie (każde dziecko ma swój „niegrzeczny dzień”), ale kara była niewspółmierna do postępowania. Było to takie wyładowanie wszystkich nagromadzonych frustracji, miało to chyba związek z alkoholem, chociaż pamiętam, że ojciec nie był zawsze pijany.

Noszę także w sobie wspomnienie, że „po pijaku” ojczym był raczej łagodny, szedł spać, natomiast agresywny się stawał jak trzeźwiał i ktoś mu mówił, ze źle robi ma się leczyć, albo, że jest alkoholikiem. W tamtym czasie najbardziej miałam żal do mamy, ze nie jest dla mnie oparciem, że wystarczyło, że ojciec był jeden dzień trzeźwy, a cały świat kręcił się wokół niego, to ona z wyczerpania, złego nastroju krzyczała, poniżała, potrafiła złym słowem zranić bardziej niż ojciec pasem.

W szkole średniej miałam już tego serdecznie dość – zaczęłam się buntować, moim rozwiązaniem problemu było unikanie domu, po szkole szłam pochodzić „na miasto’, zostawałam u koleżanek na noc, żeby tylko nie być w domu. Myślę, że wszyscy cierpieliśmy z powodu ojca, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy, nie dawaliśmy sobie wsparcia. Dla mojej mamy była to powtórka z rozrywki, bo sama wychowała się z ojczymem pijakiem, agresorem, przed którym trzeba było chować noże i uciekać z domu, który w końcu się powiesił. Kiedy próbowałam się skarżyć, zawsze mówiła, ze ona miała 100 razy gorzej, nie miała nawet części tak dobrze jak my. I taka była prawda, opowieści jej i babci pokazują, ze mój dziadek był prawdziwym potworem pod wpływem alkoholu. Zresztą babcia była dla mnie prawdziwym aniołem, doceniała mnie, okazywała mnóstwo miłości, zainteresowania, była ze mnie dumna. Dużo jej zawdzięczam, takie pokłady dobrego, siły, która mi teraz pomaga. No i babcia miała dużo dzieci, kochała je, była z nich dumna, nawet jeżeli jej synowie w dorosłości też się uzależnili od alkoholu (dwóch z trzech synów miało problemy alkoholowe) babcia często wspominała, jakimi byli dobrym dziećmi. Babcia jest dla mnie takim przykładem matczynej opieki, radości z każdego pojawiającego się dziecka, nawet jeżeli sytuacja jest trudna, dziecko było dla niej wartością. W tym czasie potrafiłam już drzeć się na cały głos z bezsilności i złości, równie dobrze uderzać w bolące miejsca słowem, a nawet uderzyć ojca, jak był pijany. Powoli stawałam się w zachowaniach taką osobą, którą nie chciałam być.

Wszystkiemu temu towarzyszyły ciągłe gry pod tytułem „wszystko jest ok”, mama wydzwaniała na zakład pracy, że mąż jest chory, prosiła żeby go nie wyrzucać z pracy. Nigdy nie mówiliśmy nawet babci, że coś się dzieje nie tak, to był temat tabu, na zewnątrz byliśmy przeciętną rodziną, chociaż sąsiedzi musieliby być głusi nie słysząc awantur. Babcia widziała co się dzieje, domyślała się, często jako dzieci byłyśmy u niej w domu przez kilka dni, babcia jednak bardzo rzadko do nas przyjeżdżała, właściwie tylko na komunię, jej problemy z chodzeniem były „wymówką” – „to my przyjedziemy do ciebie”. Mama kilka razy się skarżyła swojej mamie – czyli babci i tak pamiętam, ze nie dostała wystarczającego wsparcia, babcia mówiła, ze Andrzej to dobry mąż, a ona miała gorzej (ot, jak historia lubi się powtarzać, znowu ktoś miał gorzej, co stało się przyzwoleniem na zaistniała sytuację). Pamiętam, że uczucie wstydu zostało wyparte przez złość, gniew i coraz większą samotność.

Bardzo chciałam mieć przyjaciela, czy osobę „na wyłączność”, która wypełniła by wszystkie moje potrzeby, byłam trochę jak bluszcz wokół moich przyjaciół, jednocześnie nie wierzyłam, że mogę być dla nich ważna, więc się odsuwałam i unikałam ich i tak w kółko. Do tego nastroje depresyjne, płacz który mi towarzyszył, to co trudne w okresie dorastania spotkało się z tym co trudne w rodzinie z problemem alkoholowym. Sama zaczęłam palić, chodziłam na imprezy, gdzie był alkohol, narkotyki, próbowałam, ale bałam się, że to mnie zniszczy. To uczucie, ze to mnie może zabić – nie wiadomo skąd uchroniło mnie przed pójściem w ta stronę, dodatkowo mój wykształcony perfekcjonizm, bohaterstwo, żeby nie pokazać się ludziom ze złej strony. Mama czuła wtedy, ze coś jest nie tak, mówiła, ze nie podoba jej się, ze mnie ciągle nie ma w domu, ale za bardzo nie miała się do czego przyczepić – w szkole dalej byłam dobrą uczennicą, do domu prawie nigdy nie przychodziłam pod wpływem alkoholu. Dzisiaj jestem abstynentką – już prawie 10 lat, nie dlatego, ze jestem zła na alkohol, ale dlatego, że spotykając w życiu dorosłym abstynentów ich życie wydało mi się ciekawe i sama chciałam spróbować. Przekonałam się, że alkohol nie jest mi do niczego potrzebny, a ze względu na własną historię rodzinną boję się go, że może u mnie coś zniszczyć.

I chyba miałam wielkie szczęście spotkać młodych ludzi z podobnymi doświadczeniami. Szokiem dla mnie było, kiedy koleżanka „podzieliła się” ze mną swoim doświadczeniem – miała szacownego wykształconego ojca, który w domu pił i pił i właściwie nie był. Było to po kłótni w domu, kiedy poprosiłam ją, czy mogę u niej zostać na noc, a ona już wtedy pracowała i mieszkała sama. Monika chyba wtedy domyśliła się, że coś jest nie tak i opowiedziała mi o swoich doświadczeniach – tak otwarła przede mną drzwi które się nazywają terapia. Kończąc liceum, poszłam na studia i zaczęłam terapię, trudny, dość długi i mozolny proces stanięcia twarzą w twarz z tym, co było prawdziwego i „mojego urośniętego” w głowie obrazu własnego dzieciństwa, obrazu siebie i swojej rodziny.

Co mi to dało? Dużo, to co mogę dzisiaj powiedzieć:

–    wiedzę na temat sytuacji w domu, choroby alkoholowej, chaos stał się jak puzzle możliwe do poukładania;

–   trochę inne spojrzenie na ojca, mamę – zaczęli mieć bardziej ludzką twarz, dzisiaj widzę wiele dobrego, pamiętam dobre chwile spędzone z ojcem (a wbrew pozorom było ich trochę – pamiętam jak uczył mnie jeździć na rowerze, jak przyniósł mi rano drożdżówki, kiedy byliśmy sami w domu, jak podczas mojego studiowania ze wstydem po jednym z przepić zapytał, co ja właściwe studiuję), widzę i doceniam starania mojej mamy o normalne życie, jej zranione życie i nadzieje na normalną rodzinę, bardzo bym chciała żeby moja mama zaczęła jakąś terapię, coś co pokazało by jej, że życie może być szczęśliwe i radosne i że ma wpływ na to, co się wokół dzieje… ale to jej życie i ja nie mam tam nic do ustawiania…

–    powoli uwalniałam się z tego kręcenia wokół picia i nie picia, a to zmieniło cały układ rodzinny, z domu najpierw wyprowadziła się moja siostra – a była już długo dorosła, potem ja a na końcu moja mama

–   zaczęłam inaczej myśleć o sobie, co przełożyło się na wiele decyzji, kontynuowałam, to co zaczęłam, nie przerywałam tego pod wpływem chwili, załamania, że jestem do d…., byłam bardziej stanowcza, patrzyłam na siebie w podejmowanych decyzjach, a nie tylko, żeby w domu było ok. Poprawiła się moja samoocena

Mój ojciec nadal pije – jest już wrakiem człowieka, nie może chodzić, jego skóra jest wiecznie sina, alkohol zagłusza boleści związane z problemami układu trawiennego, opiekuje się nim jego mama, która bardzo cierpi z powodu jego picia. Od czasu wyprowadzenia się z domu widziałam go tylko raz, kiedy pojechałam pokazać mu swoja pierwszą córkę. Bliski kontakt utrzymuję z moją mamą, chociaż do teraz jest to relacja trudna, mama nosi w sobie całość doświadczeń, które mieszają się w jedno, czasami to ja jestem winna jej nieszczęść bo nie zachowuję się tak jak by tego chciała, na przemian otrzymuję ogrom miłości i doznaję odrzucenia bardzo realnego („nie jesteś już moją córką”) . Siłą do której się odnoszę, której powierzam to, czego nie mogę zmienić jest Bóg i jemu powierzam moje życie, dziękuję za każde doświadczenie, bo ukształtowało mnie i pozwala doceniać to, co mam, lepiej rozumieć ludzi, pracować z nimi, a z wykształcenia jestem pedagogiem.

Chciałabym napisać jeszcze o kilku sprawach.Po pierwsze jako rodzina kilkakrotnie walczyliśmy o przymusowe leczenie ojca, najpierw sprawę umorzono na szczeblu Komisji ds. Rozwiązywania Problemów Alkoholowych – nie wiem czy popełniliśmy jakiś błąd, ale było to dla mnie bolesne, a z drugiej strony skończyło moje starania, żeby coś zrobić za ojca. Byłam wtedy zła, że Komisja, w której są osoby przygotowane do niesienia pomocy nie zdołały pomóc, a dla mnie ogromnym wstydem była rozpocząć całą procedurą, dzisiaj już nawet nie pamiętam, dlaczego przerwaliśmy ten proces, chyba dlatego, że jako rodzina nie stanęliśmy razem, nie było jedności, nie byliśmy gotowi na zmiany, lepiej było to zostawić – czasami trwanie w tej sytuacji jest prostsze niż zmiana – do tego potrzeba dużo siły i cierpliwości i wytrwałości…. Po drugiej sprawie sądowej (na wniosek matki ojczyma), został skierowany na przymusowe leczenie. Po wyjściu z odwyku wrócił zaraz o picia. To też pokazuje, że nie można nic zrobić za człowieka pijącego. Ojciec wielokrotnie powtarzał, że nie ma celu, że nie ma dla kogo i po co przestać pić – faktem jest, że go zostawiliśmy, bo nie mogliśmy już dłużej tak żyć. Lekarz, z którym rozmawiała mama ojczyma powiedział, ze za niego nie mogą nic zrobić, a on nie ma chęci nic zmieniać.

Po drugie, dopóki nie zaczęłam terapii zawsze podobali mi się chłopcy, mężczyźni, którzy pili, lub wykazywali jakieś zachowania „z pogranicza normy”, w takich relacjach czułam się swojsko i miałam wrażenie, że mnie się lepiej uda niż mojej mamie. Właściwie nie wiem, dlaczego i jak się to działo, z tłumu ludzi potrafiłam zwrócić uwagę na takiego chłopaka, po jakimś czasie na szczęście te związki się rozpadały, to ja je kończyłam, w przypływie jakiegoś rozżalenie. Dzisiaj odczytuję to jako opatrzność Bożą i Jego opiekę. W modlitwie prosiłam o dobrego męża – modliłam się za wstawiennictwem św. Józefa. Po terapii przez pewien czas byłam sama, chociaż bardzo pragnęłam mieć rodzinę, jeszcze w trakcie terapii poznałam mojego męża, pracowałam wtedy w ośrodku dla kobiet po przemocy prowadzonym przez siostry zakonne, mój przyszły maż prowadził tam zajęcia samoobrony, początkowo nawet przez głowę mi nie przeszło, ze to będzie mój mąż, z takiego spotykania narodziła się nic sympatii, zafascynował mnie wyznawanymi wartościami, wiarą, zdrowym podejściem do życia, tym, że nie pije alkoholu, wydawał mi się ciekawą osobą (DEO GRACIAS). I chociaż nigdy nie zadeklarował swojej abstynencji, twierdzi, że w życiu nie było mu po drodze z alkoholem, nie jest mu potrzebny, zajmuje się innymi sprawami – sportem, wyjazdami, obecnie pracą, rodziną, a przede wszystkim dziećmi, których mamy troje. Bardzo sobie cenie, że nie widziałam mojego męża pijanego, podpitego. I dzisiaj wiem, ze mój mąż nie jest ideałem , ja też nim nie jestem, ale czas mojego małżeństwa to dla mnie czas spokoju i radości, najbardziej doceniam taką pewność, ze możemy próbować dalej, bez względu na problemy, ze ciągle jestem kochaną żona, nawet jak mamy problemy, nie zostaję wyrzucona poza nawias i przyjmowana jak jestem „grzeczna i miła”.

Czy widzę jakiś wpływ dorastania w rodzinie z problemem alkoholowym dzisiaj? – tak, po pierwsze mam bardzo wyostrzoną empatię, dokładnie wyczuwam nastrój innych, już w domu nauczyłam się „widzieć, słyszeć i czuć” nastroje innych, jest to bardzo przydatna umiejętność. Szczególnie, jak się pracuje z ludźmi, czasami mi to przeszkadza, zdarza się, ze jakaś sytuacja przypomina mi coś z domu i wtedy czuję to podenerwowanie w środku, tak jak w domu, takie napięcie, które nie ma ujścia. Zresztą moja droga zawodowa została ukształtowana przez doświadczenia, jakoś tak wybór studiów, a potem ścieżki zawodowe – programy profilaktyki uzależnień, ośrodek dla kobiet po przemocy, kuratorstwo. To, co mi przeszkadza, to moja wybuchowość w kłótni, jak coś mi nie idzie, zamiast porozmawiać obrażam się, lub krzyczę, trudno mi świadomie stawać twarzą w twarz z trudnymi sytuacjami, wolałabym przed nimi uciec. Mogłabym pewnie napisać też dużo więcej, może łatwej by było gdybym miała odpowiedzieć na konkretne pytania, ale też mam już dość tej wędrówki w przeszłość, idę sobie zrobić kawę inkę, ugotować obiad, potem pójdę z dziećmi na spacer, będę czekała na męża, jak wróci z pracy i chyba szczególnie mocno się do niego przytulę, a potem podziękuję Bogu, za to, że jest. Patetyczne – możliwe, zawsze miałam zadatki na patetyzm, moje wypracowania z polskiego były opatrzone hasłem – zbyt patetyczne. Tym razem jednak to prawdziwe życie.