Świadectwo Asi (30 lat) umieszczone w zakończeniu książki “Rozwinąć skrzydła”

“Moje szuflady”

Czas dzieciństwa, najlepszy pod słońcem. Czy aby na pewno zawsze tak jest? Moja natura bardzo chętnie wraca do wspomnień zachowanych w zakamarkach duszy. I w zależności od stanu emocjonalnego, otwiera odpowiednie „szuflady”. Niektóre z nich pozostają nadal pozamykane na wielki klucz i niedostępne dla nikogo, nawet dla siebie samej. Niektóre z nich dość porządnie poukładane, odkurzane czasami, by pamiętać, ku przestrodze. Otwarcie niektórych jednak powoduje wciąż duży ból i cierpienie, ale wiem o konieczności zaglądania tam, szczególnie, kiedy piętrzą się trudności we mnie samej i potrzebne jest odnalezienie rozwiązania codzienności. Bo tak naprawdę, wszelkie odpowiedzi tkwią właśnie w moich „szufladach”. Odpowiedzi dotyczące sposobu przeżywania świata, moich lęków i niepokojów, których niestety jest więcej niż radości. Szczerze powiem, że z tęsknotą oczekuję czasu, kiedy będę się śmiała na całe gardło, bez myśli, że nie mogę, bez poczucia, że nie potrafię albo że za chwile radości natychmiast spotka mnie kara.

Co w tych „szufladach” jest schowane? Wszystko to, czego doświadczyłam będąc dzieckiem.

Co pamiętam? Dziś mogę sobie nazwać ten ciągły stan, który mi towarzyszył, samotnością. Wtedy, wydawało mi się to tak normalne, jak oddychanie. Mojej rodzinie alkohol towarzyszy od pokoleń.

W jednej z „szuflad” ułożona jest najbliższa rodzina – dziadkowie. Z obu stron rodziców był ktoś uzależniony. Bliżej związana byłam z rodziną ze strony matki. Dla mnie to były, obok różnego rodzaju ekscesów, również miłe chwile. Czas spędzany z dziadkiem w parku, szukanie jeża, jedzenie jajecznicy ze wspólnej patelni. Kiedy przychodziłam do nich ze szkoły, zawsze czekał mnie kubek kawy zbożowej. Jednakże, kiedy dzisiaj przyglądam się relacjom, jakie wtedy tam panowały, to ze smutkiem stwierdzam, że są podobne jak u mnie, w rodzinnym domu. Babcia trzymała cały
dom „w swojej garści”, dzisiaj robi to moja mama. A polegało to przede wszystkim na tym, że koniecznie chciały mieć ostatnie zdanie we wszystkich kwestiach. Bez względu na rację, sytuacje. Każdy sprzeciw „groził” ciężkim porażeniem – milczeniem bądź kłótnią. Z opowiadań matki pamiętam, że babcia bardziej preferowała jej brata. Ona sama bardzo starała się sprostać oczekiwaniom swojej mamy – bezskutecznie. Dzisiaj niestety, powtarza się to „zaklęte koło” w moim przypadku. Wkładam nadludzki czasem wysiłek w zadowolenie mamy, która, jak się łatwo domyśleć, zawsze znajdzie rysę. I co dalej? Milczenie… W taki sposób „dziedzictwo pokoleniowe” zostaje przekazane szczebel dalej.

Dobrze, że chociaż miałam psa – Reksa. To z nim spędzałam większość czasu. Włóczyłam się po parkach, ulicach. Uwielbiałam chodzić do ulubionego parku, gdzie zawsze znalazłam cichy kątek dla siebie. Pies biegał zadowolony obok, a ja spędzałam czas na czytaniu książek. Tak trwaliśmy oboje godzinami. Często mrok gnał nas z powrotem do domu. Zimą, kiedy chłody nie pozwalały zbyt długo siedzieć na ławce, chodziliśmy razem ulicami miasta zaglądając tu i ówdzie w okna. Miałam taką ulubiona zabawę – zabawa w zgadywanie, jak jest w konkretnym domu. Bardzo ważna była barwa światła, firanki w oknach. Zawsze wtedy wyobrażałam sobie, co się może dziać w środku – wyobrażałam sobie życie, jakie prowadzą domownicy. I to życie było zupełnie inne od mojego. Było w nim dużo rozmów, gwar towarzyszył codzienności, widziałam oczami wyobraźni, wspólne posiłki, życzliwość okazywaną sobie nawzajem. Zmęczona wracałam do domu, kładłam się natychmiast spać i zapominałam o tym, co się dzieje za ścianą.

Bardzo dobrze pamiętam czas spędzany w pokoju, kiedy zakazywano mi go opuszczać. Kary, za niewiadomo co, nakazy spędzania czasu w domu. Ten czas spędzony oczywiście w towarzystwie Reksa, książek i muzyki. Jednak był czas częstych interwencji za ścianą, obok. Nie wszystkie hałasy można zagłuszyć muzyką. Kiedy w domu działo się bardzo źle, byłam buforem, którego zadaniem było uspokajanie, wyciszanie, sprzątanie po kolejnej imprezie. Bałam się wtedy za każdym razem, jednak nigdy nie mogłam tego strachu okazać. Bałam się krzyków, kłótni. Do dziś czuję ścisk żołądka, kiedy jestem świadkiem kłótni, nieporozumienia. Boję się, że będzie się kończyć tak samo, jak w domu – przemocą, przykrymi słowami, które ranią do żywego.

Widzę również popołudnia spędzane u koleżanek i kolegów, w domach, gdzie panowało trochę spokoju. I żal, że nikt nigdy nie mógł przyjść do mnie, że moja mama nie mogła ugościć moich znajomych. Czerpałam wiele z tych wizyt – podpatrywałam inne domy, relacje z rodzicami moich rówieśników, obserwowałam, jak zachowują się ludzie przy stole. Dziś być może trochę nieudolnie, ale staram się wprowadzać te jedyne i ważne obserwacje w swoje własne życie.

Z jednej z „szuflad” wypada niewielkie „puzderko”. Kiedy je otwieram, widzę w nim pokruszone serce. Pokruszone na skutek smutku, żalu, poczucia winy. Kiedy działo się coś, czego wina zostawała mi przypisana, stosowałam tysiące zabiegów w celu ubłagania matki. Pamiętam wszędzie zostawiane karteczki z wiadomością, że bardzo ją kocham i że bardzo przepraszam za wszystko, co zrobiłam źle. Nigdy nie precyzowałam, za co przepraszam, bo tak naprawdę nigdy nie wiedziałam, co tym razem uczyniłam złego. Taką wiedzę miała tylko moja matka, która milkła i potrafiła tak trwać tygodniami. I wreszcie, kiedy dla mnie atmosfera była już nie do wytrzymania, postanawiałam coś zrobić. Aż po jakimś czasie matka postanawiała się „odobrażać” i zaczynała rozmawiać, jakby się nic nie stało. Dla mnie to były najcudowniejsze chwile, kiedy zaczynała ze mną rozmawiać.

Dla mnie, niewielkie pudełko schowane w rogu szuflady podpisane jest: tata. Niestety, bo puste to dla mnie jest słowo. Jeśli ktoś kiedyś mnie pytał o to, jaki jest Twój tata – nigdy nie potrafiłam odpowiedzieć. Jego postać ogranicza się do zarysu sylwetki, przezroczystej w środku. Niewiele mam skojarzeń i wspomnień z tatą. Dwa, które głęboko zakotwiczyły się w mojej głowie i są przyjemne to: pewnego popołudnia przyniósł do domu gołębia. Ja bardzo się cieszyłam, bo zawsze chciałam mieć zwierzaka w domu, nigdy jednak nie doszło do tego. Niestety, gołąb doczekał tylko czasu przyjścia mamy z pracy i został wyniesiony z domu. Drugie zdarzenie miało miejsce w pewną sobotę. Ojciec poszedł do sklepu i wrócił z… psem. Pamiętam do dziś, był to brązowy cocker spaniel. Machał ucieszony ogonem. Ja z radości skakałam pod niebo. I kolejny zawód, kiedy mama się obudziła i okazało się, że pies został odwiązany spod sklepu przez tatę. Musiał go odnieść niestety. Nic więcej nie pamiętam.

Jedną dużą „szufladę” zachowałam dla mojego starszego brata. Pamiętam z nim czas spędzany. Robił zawsze namioty, w których się chowaliśmy (namioty z koców, pomiędzy krzesłami i stołem). Ponieważ pomiędzy nami jest duża różnica wieku, miał już swoje towarzystwo, do którego mnie nie zabierał. Śledziłam go zawsze, podglądałam, co robią. Lubiłam siedzieć w jego pobliżu i patrzeć, czym się zajmuje. Mało czasu spędzał w domu – większość poza nim. Kiedy wracał, ja zazwyczaj już spałam. Kiedy miał swój własny samochód, czasami zabierał mnie na przejażdżkę – w sytuacji, kiedy w domu szalała kolejny raz wichura. W „szufladzie” tej jednak znajduję również sytuacje, które powodowały moją złość i smutek. Józek siedzący w kuchni z mamą i rozmawiający z nią o minionym dniu. Matka z zainteresowaniem zawsze patrzyła na niego, słuchała go. Ja niestety nie doczekałam już takiego czasu. Kiedy byłam na tyle duża, że potrzebowałam się zwierzać ze swojego życia, mama głęboko weszła w nałóg, który uniemożliwiał „spotkanie się”.

Kolejna „szuflada” to czas buntu. Szkoła średnia i moja niezgoda na niesprawiedliwość domową, na brak poczucia bezpieczeństwa. Nie lubię otwierać tego zakamarka. W związku z tym wszystkim czuję ogromne poczucie winy i wstydu. Wstydu, że pozwalałam sobie samej na tak wiele. Na częste imprezy zakrapiane alkoholem, na kontakty damsko – męskie. Gdybym mogła, szybko cofnęłabym ten czas i naprawiła co nieco. Teraz czeka mnie tylko albo aż, konieczność wybaczenia sobie samej tych wszystkich sytuacji. Izolacja od domu, kreowanie własnego życia, towarzystwo nieakceptowane przez rodziców i tym bardziej ważne dla mnie samej. Ludzie, którzy dali mi trochę akceptacji, poczucia wspólnoty i przyjęli taką, jaka byłam. Dla takich sytuacji byłam w stanie oddać swoją lojalność, wierność i właściwie całą siebie.

Największą z moich „szuflad” jest ta, z napisem „smutek”. Tam mieszczą się wszystkie sytuacje, obrazy, które były powodem wielkich oczu, tonących bezustannie w rozpaczy i cierpieniu. Najtrudniej do zaakceptowania przychodziło mi niedotrzymywanie słowa przez rodziców. Wiele rzeczy słuchałam, wiele planów i obietnic. Nic się jednak nie spełniło z nich. I to uczucie uciekającego powietrza z pękniętego balonika – tak ucieka nadzieja. Żyjąc w takim domu trzeba się nauczyć przeżyć, trzeba „wypracować” sobie system, który da siłę. Ja sobie obliczałam dni, kiedy rodzice powinni być pijani, a kiedy powinni być trzeźwi. Najczęściej się nie sprawdzało, ich picie było tak bardzo nieprzewidywalne, ale jakoś trzymało przy życiu – dawało odrobinę poczucia kontroli i przewidywalności. Nauczyłam się rozpoznawać oznaki – kiedy są nietrzeźwi, kiedy będą się kolejny raz upijać. Doszłam do takiej perfekcji, że wystarczyło jedno spojrzenie na twarz i byłam w stanie rozpoznać wypite nawet jedno piwo. I kiedy już to wiedziałam, to pozwalało mi zmianę planów dnia, nastawienie. Natychmiast zatrzaskiwałam drzwi swojego serca, a na pole bitwy wkraczał żołnierz przygotowany na każdą ewentualność. Taki stan gotowości trwał do dnia kolejnego. Nauczyłam się, kiedy mam „chodzić na palcach”, zachowywać się cichutko, znikać z pola widzenia. Wiedziałam, kiedy będzie awantura w domu. Nauczyłam się „trzymać język za zębami”, żeby nie było gorzej.

Jeszcze inna „szuflada” powoduje moje krwawienie do dziś. „Szuflada”, w której przechowuję brak miłości i okropne zimno, i pustkę. Teoretycznie teraz już wiem, że każdemu człowiekowi zdarza się popełniać błędy. Ja tej możliwości nie uzyskałam. Kiedy zepsułam zabawkę (a miałam podobno „drewniane ręce”), kiedy otrzymałam złą ocenę, kiedy nie udało mi się posprzątać mieszkania na czas… Wszystko to, potwierdzało mi tylko moje myślenie na swój temat – „jestem do niczego”. Takie słowa dostawałam również od moich rodziców. Jeden obraz: miałam przepiękną torebkę, taką wymarzoną. Zdarzył się taki dzień, że z rodzicami wybraliśmy się na spacer. Byłam najszczęśliwszą małą dziewczynką na świecie. W końcu dopadło mnie zmęczenie. Poprosiłam tatę, by poniósł mi moją torebkę. Zaraz po tym jak nakrzyczał na mnie, wyrzucił ją do kosza. Znów mój środek zapadł się do wnętrza. Nic nie dał płacz, wycie.

Przeszłam czas buntu. Złościłam się, dlaczego ja nie mogę mieć „normalnego” domu? Dlaczego to wszystko spotkało akurat mnie? Zastanawiałam się, czy jestem aż tak złym człowiekiem, że tyle bólu doświadczam? Obmyślałam powód, dlaczego rodzice mnie nie kochają? Zastanawiałam się, co im takiego zrobiłam, że tak źle mnie traktują. Długi czas nosiłam w sobie te wszystkie pytania. Nie znajdując na nie odpowiedzi, złościłam się na wszystko dookoła. Często się czułam jak ptak, któremu złamano skrzydła i teraz nie może latać w przestworzach. To tak, jakbym została stworzona do czegoś zupełnie innego, a całe dzieciństwo przekreśliło te plany, możliwości. Tak było kiedyś. Teraz, z perspektywy czasu widzę wyraźnie, że każdy dzień mojego życia był potrzebny. Że wszystko, co się wydarzyło, ma sens. Dla mnie ma to podwójny wymiar – zdobyte doświadczenie domowe wykorzystuję na co dzień w pracy, w kontakcie z drugim człowiekiem. Dużo sytuacji wyposażyło mnie w bardzo pożyteczne umiejętności: samodzielność, radzenie sobie w trudnych sytuacjach, zrozumienie dla kłopotów innych ludzi. Dało mi to również poczucie odpowiedzialności za siebie i najbliższych. Odpowiedzialności za wykonywaną pracę. Spowodowało, że mam w sobie zaangażowanie w życiu i chęci do bycia, prawdziwego bycia. Bycia przede wszystkim sobą.

Bardzo ważne miejsce w moim życiu zajmował i nadal zajmuje Pan Bóg. Rodzice nigdy nie chodzili do kościoła w niedzielę. Poznałam Go podczas rekolekcji maturalnych, na które pojechałam tak naprawdę tylko po to, by wyrwać się na chwilę z domu. Pierwsze Spotkanie, przytulenie do Serca, zachwyt Jego spokojem i miłością. Pamiętam ten czas doskonale – chodziłam całymi dniami z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Było mi dobrze, pomimo trudności domowych. Przychodziły kryzysy, a i owszem. Kolejnym, ważnym momentem były rekolekcje akademickie. Właściwie zostałam na nie „zaciągnięta” przez koleżankę. W czasie studiów moja izolacja od świata ludzi była bardzo duża. Poza kilkoma kontaktami z najbliższymi koleżankami, nie utrzymywałam innych. Taki wyjazd w grupę nieznanych ludzi był dla mnie nie lada wyzwaniem. Ale brak koncepcji na wakacje, wizja miesięcy spędzonych znowu w domu, spowodowała, że wyraziłam zgodę. Tam przede wszystkim znowu wpadłam w Ramiona Boga-Taty – tak Go wtedy lubiłam nazywać. Rozkoszowałam się Jego obecnością i troską. Mogłam godzinami opowiadać o tym, co mnie boli. Zadawałam mnóstwo pytań, na które oczywiście nie znalazłam od razu odpowiedzi, ale mogłam je w końcu wykrzyczeć. I tak właściwie od tej pory nieustannie trwam przy Nim. Czasami buntuję się okropnie – uważając, że nie pomaga mi, że zapomina o mnie, czasem z przeświadczeniem o mojej bezwartościowości odsuwam się od Niego. Ale wiem też, że trwa przy mnie nawet, kiedy w proteście nie idę w niedzielę na Mszę Świętą. Jego opiekę i troskę widzę również poprzez różnego rodzaju zdarzenia i sytuacje, poprzez ludzi, którzy kierują często moją uwagę i serce we właściwe miejsce. Nigdy też tak naprawdę nie należałam pełnie do żadnej wspólnoty, chociaż bardzo tego potrzebowałam. Wręcz wołałam, by ktoś mnie zatrzymał na dłużej w jakimś miejscu. Niestety, mnie się to nie udało.

W moim życiu nie miałam wielu przyjaźni. Nie było nikogo bliższego, bo nikt nie mógł wiedzieć, co się dzieje w moich czterech ścianach. A tych kilka znajomości, które udało mi się nawiązać niszczyła moja mama. Przekazy: „nie możesz nikomu zaufać, bo zostaniesz na lodzie”, „tylko rodzina może ci pomóc i cię zrozumie”, „ludzie są fałszywi”, sprawiały, że każda koleżanka była tylko na „pięć minut”. Kiedy wracałam w „ramiona mamy” opowiadając o nieporozumieniach, potwierdzała mówiąc: „a nie mówiłam”. Do dziś to przekonanie pokutuje we mnie. Kiedy napotykam na najmniejszą nawet różnicę zdań, powoduje to we mnie powstawanie ogromnego lęku i chęć ucieczki, wycofania się.

Obecnie… Więcej rozumiem. Chyba. Nie zawsze rozum pomaga, szczególnie kiedy kolejny raz coś mocno przeżywam. Coraz częściej jednak go wykorzystuję do tłumaczenia sobie okoliczności, zachowań swoich i innych. Wszystko, co wydarzyło się we wczesnym dzieciństwie ma odbicie w teraźniejszości. Każdy dzień, każdy policzek, każda łza. Obecnie często stojąc w dużej niepewności siebie, innych, dnia dzisiejszego, przyszłości, sięgam do moich „szuflad” i tam poszukuję przyczyny. Najczęściej ją odnajduję.

Boję się bardzo nieporozumień, konfliktów, kłótni. Na co dzień konfrontuję się z innością, niezrozumieniem. Uczę się odbierać rzeczywistość we właściwych barwach. Takich, jakimi są. Staram się nie uciekać, nie zatrzaskiwać drzwi za sobą udając, że nie ma strachu. Tak, właściwie moją pierwszą reakcją jest strach. Dopiero później przyglądam się rzeczywistości i włączam rozum, by nie dać się ponieść fali uczuć.

Moim drugim imieniem jest „poczucie winy”. Kiedy odpowiada się za rzeczy, z którymi nie ma żadnego kontaktu, bardzo szybko wpada się w pułapkę odczuwania odpowiedzialności za wszystko i za wszystkich. Ja tak właśnie mam. Odczuwam winę w sytuacjach, które są poza moją możliwością jakiegokolwiek działania. Kiedy mama się źle czuje, kiedy ma zły nastrój, kiedy nie jestem w stanie pomóc sąsiadce… Wiele innych podobnych jeszcze sytuacji powoduje powstawanie we mnie poczucia bezwartościowości.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne jest dla mnie zdanie innych ludzi na mój temat. Najlepiej, gdyby wszyscy dookoła mnie darzyli sympatią. Niestety, jest to niemożliwe. Konfrontuję się bez przerwy z potrzebą akceptacji i kiedy czuję, że znów dopada mnie takie złe myślenie o sobie – wyjaśniam sobie, że to tylko moja mama kolejny raz krytykuje moje działanie, zachowanie. Noszę w sobie pragnienie bycia perfekcyjną w tym, co robię. Nieświadomie staram się sobie i innym potwierdzać swoją wartość. Pokazać i udowodnić, że coś potrafię, że się do czegoś nadaję. Ale równocześnie, kiedy słyszę komplementy, nie wierzę w ich prawdziwość. Sama nie dostrzegam zbyt wielu pozytywów w sobie samej.

Jednak moją bolączką jest budowanie relacji z innymi ludźmi. Kiedy zaczyna mi na kimś zależeć, wycofuje się natychmiast, szukając pretekstu do takiego zachowania. Często tłumaczę sobie, że takie relacje nie mają sensu, bo w końcu i tak się skończą. Prędzej czy później, ale się skończą. Z dużą ostrożnością poznaję nowych ludzi i pozwalam im wejść w mój świat. Towarzyszą mi też myśli, że nie jestem atrakcyjna jako przyjaciel, że pewnie ludzie się ze mną nudzą i dlatego po co to wszystko?
W takich właśnie sytuacjach potrzebna jest mi bardzo logika i umiejętność otworzenia odpowiedniej „szuflady”.

Ale tak naprawdę każdego dnia powtarzam sobie: warto. To niezwykła przygoda – podróż wgłąb siebie. Odkrywanie siebie takiej, jaka jestem naprawdę. Poznawanie swoich zainteresowań. Dzielenie się swoim światem z innymi ludźmi. Doświadczanie przyjemnych uczuć – radości, miłości, zadowolenia, satysfakcji. Cudownym jest „wyrzucanie” za małych ubranek, uzupełnienie szuflad nowymi kreacjami. Nie do końca wiem jeszcze, kim jest Asia. Trochę ją już jednak znam. Uwielbiam siedzieć u siebie w mieszkaniu z filiżanką kawy i obserwować jaskółki za oknem (marzę jeszcze, by zbudowały gniazdo w pobliżu mojego okna). Po długim, męczącym dniu, lubię ciepły prysznic i dobrą książkę czytać na swojej kanapie. Cieszy mnie mruczenie mojego kota. Raduję się blaskiem oczu przyjaciół w czasie rozmowy. Śpiewam i tańczę – jeszcze kiedy jestem sama, ale czerpię radość z tych czynności. Nie wyobrażam sobie roku bez wędrówki górskimi szlakami z przyjaciółmi. Czuć wiatr we włosach, zmęczenie i ciepło pokoju wieczorem. A najbardziej lubię powroty do domu. Do swojego domu. Powroty bez strachu, bez stresu. Taki powrót po długim dniu, dzisiaj kojarzę z radością, spokojem i bezpieczeństwem. Krótka rozmowa z sąsiadami na korytarzu.

To wszystko jest możliwe dzięki pomocy życzliwych osób, które spotykam na swojej drodze każdego dnia. Dzięki terapii DDA jestem w stanie cieszyć się tymi wszystkimi drobiazgami, które kiedyś umykały mi między palcami. Natomiast najlepszą terapią jest bliska relacja z drugim człowiekiem, w której trzeba nieustannie pokonywać siebie samego. Zmagać się z własnym lękiem, niepewnością. To właśnie drugi, kochający człowiek jest w stanie zaleczyć blizny, nawet te najgłębsze. Ale żeby zobaczyć, że wokół są inni ludzie, potrzebny jest wysiłek zobaczenia źródła własnych kłopotów i cierpienia. Dostrzeżenia, że najbliższe osoby, nie zawsze były w porządku. A takie pierwsze wejrzenie było dla mnie niezwykle bolesne, kiedy musiałam się zmierzyć z lojalnością wobec własnej rodziny. Pierwszy raz wypowiedziane zdanie: „moi rodzice są alkoholikami” okupione było niewiarygodnym bólem. Bólem małego dziecka, krzyczącego: „kocham swoich rodziców i bardzo ich potrzebuję”.

W perspektywie jednak odnoszę wiele korzyści, dla siebie samej przede wszystkim. Mam jednak świadomość, że roczna terapia to nie koniec własnego zmagania się z przeszłością. To początek drogi. Drogi czasami kamienistej, kaleczącej stopy. Czasami tak piaszczystej, że zapadam się w niej po kolana. Ale coraz częściej zaczynam podnosić wzrok i dostrzegam piękne widoki otaczające trakt, którym podążam. I kiedy jestem na
tym cudownym odcinku drogi, dziękuję za Przyjaciela, który kiedyś zostawił ślad na mojej drodze, zachęcając mnie do zatrzymania się i wejrzenia do środka siebie samej. Za Przyjaciela, który podniósł moją głowę i który codziennie zwraca moją uwagę na piękno otaczającego świata. Za Przyjaciela, który każdego dnia pomaga mi nazywać świat po imieniu, tłumaczy jego zawiłości.

Jakieś pół roku temu poznałam dziewczynę, której sytuacja domowa podobna była do mojej. Zaczęłam z nią spędzać trochę czasu, pomagać jej w zmaganiach szkolnych, radzeniu sobie w sytuacjach domowych. W niej odnalazłam dużo siebie samej. Podobnie reaguje na różne sytuacje, ma podobne widzenie świata, taka samą wrażliwość. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Może to jest ten moment, mnie też ktoś tak bardzo osobiście
pomógł. Dlaczego, by teraz nie „spłacić” długu? Może czas przekazać „pałeczkę” dalej?

Niestety moja mama, chora z zazdrości, twierdząc, że dopuszczam się zdrady jej osoby, znalazła kolejny pretekst do milczenia. Bardzo ją to musi boleć, że żyję własnym życiem i radzę sobie bez jej pomocy. Bardzo się musi bać, że ktoś inny niż ona może być również ważny w moim życiu, dlatego systematycznie stosuje najefektywniejszą do tej pory metodę: krzykiem „wyrzuca” mnie poza nawias rodziny, poniża, mówiąc o mojej bezwartościowości. Kolejny raz zachowała się w podobny sposób. Ostatnim razem pomyślałam, że więcej takich sytuacji nie przeżyję. Pomyliłam się. Poprzez takie jej zachowania mam wrażenie, że uodparniam się, uwalniam się od jej złości, szantażów.

Postanowiłam tym razem napisać do niej list. List, w którym wypowiem się po raz
pierwszy chyba od bardzo dawna. Oto jego treść:

Mamo,
piszę, bo chcę Ci opowiedzieć. Trochę siebie samej. Do tej pory to ja Cię uważnie
słuchałam. Teraz chcę mówić to, co jest we mnie, w środku. Jeśli będziesz miała odwagę
– posłuchaj.

Na początek tyle, że bez względu na to, co się dzieje, kocham Cię. Chociaż
czasami wydaje się inaczej, tak jest naprawdę. Cały czas starałam się być dobrą córką
dla Ciebie. Robiłam wszystko, co było w mojej mocy, byś była ze mnie zadowolona. Nie
udało mi się jednak. Wciąż pojawiało się coś, co powodowało Twoje niezadowolenie ze
mnie. Wiesz ile razy już słyszałam, że nie mam matki? Spróbuj sobie wyobrazić sytuację
odwrotną. Tak bardzo bolą takie słowa. Dla mnie dużą przykrością jest fakt otrzymywania
akceptacji od osób zupełnie mi obcych. Wiele ludzi spośród mojego otoczenia
pyta co słychać, jak się czuję, rozmawiają ze mną. Ja nigdy nie doświadczyłam tego
z Tobą. Ty mi mówisz o swoim poświęceniu, o trosce. Czy te wszystkie kłótnie i awantury
są troską? Naprawdę myślisz, że „nisko upadłam”? Dlaczego?

Widzisz tylko swoją perspektywę, nigdy Ci nie mówiłam, jak ja to widzę. Wydaje
mi się zresztą, że nie chcesz tego słyszeć. Łatwiej jest twierdzić, że to wszyscy dookoła
Cię ranią, nie rozumieją. Nie widzisz tego, że Ty też potrafisz ranić innych. Ranisz
mnie takim swoim zachowaniem. Wiesz, jak nie lubię Twojego milczenia. Po prostu
przestajesz się do mnie odzywać. Ja nigdy nie wiem, co się stało, dlaczego tak jest. Czasami
potrafiłaś tydzień nie wypowiedzieć do mnie ani słowa. Aż nagle Ci przechodziło
i rozmawiałaś ze mną, jak gdyby nic się nie stało. A ja trwałam zawsze z mętlikiem
w głowie, dlaczego?

Często się zastanawiałam, czy to wszystko, co się działo w domu, było tylko
wymysłem mojej wyobraźni. Ale ostatnio spotkałam się z Patrycją, wspominałyśmy
dawne dzieje. I to właśnie ona potwierdziła mi, że w domu działo się źle. Jedzenie to
nie wszystko. Nie wiem dlaczego uważasz, że swoim zachowaniem robię Ci na złość.
Nie mam takiego zamiaru. Nareszcie czuję się dorosłą osobą. Żyję tak, jak uważam za
stosowne. Jeśli popełnię błąd, wyciągnę z niego wnioski sama.

Dumna jestem z siebie, że tyle już osiągnęłam w życiu. I cieszę się, że udało mi
się to zrobić wszystko własnymi rękami. Są przyjaciele, którzy ze mną się cieszą tym
wszystkim. Są to ludzie, którzy mnie wspierają i u których mogę się wypłakać, jeśli
trzeba. Po prostu mnie akceptują. I nawet jeśli zrobię jakieś głupstwo, nie „wyrzucają
mnie za drzwi”. Wiem, jak chcę żyć. Mam jasno wyznaczone cele. Do nich będę dążyć.
Bez względu na to, czy uzyskam Twoją akceptację.

Przeraża mnie, jak z ojcem razem żyjecie. Tak naprawdę nic się nie zmieniło.
Względny spokój trwał dwa lata, dzisiaj znowu pałacie do siebie nienawiścią.
W takiej atmosferze nie da się żyć. Dawno temu już postanowiłam ukształtować swoje
życie zupełnie inaczej niż Wy. Nie chcę się otaczać ludźmi, którzy nie lubią nikogo, nie
wyłączając siebie samych.

Wiesz, co najbardziej pamiętam z własnego życia z Tobą? Ciągłe przepraszanie
Cię za rzeczy, których nie robiłam. Tego mnie wyuczyłaś do perfekcji. I wiesz co, nie
potrafię tego już dłużej robić. Wypaliło się coś we mnie. Jeśli nie chcesz mieć ze mną
kontaktu – masz do tego prawo. Nie wrócę już ze słowem „przepraszam”. Jeśli będziesz
chciała, potrzebowała – jestem dla Ciebie zawsze.

Wiesz, czasami zdarza mi się płakać w poduszkę. Potrzebuję Mamy. Mamy,
która rozumie i kocha. Kocha bez względu na wszystko. Dla mnie słowa: mama i tata
brzmią pusto. Były momenty w życiu, że chętniej jeździłam do Zosi, do jej mamy, niż
do własnego domu. Teraz mam własny dom. Dom, w którym nie ma kłótni. Który
odwiedzają ludzie – czasami nawet późno wieczorem. Dom, w którym czuję się dobrze
i bezpiecznie. Kiedyś źle myślałam o Agnieszce, która wyprowadziła się daleko poza
swoje rodzinne miasto. Dzisiaj dopiero zaczynam ją rozumieć. Jest gościem w domu,
rodzice świetnie sobie radzą sami. Nie ma między nimi pretensji i żalów.

To, co się dzieje między ojcem a Tobą, to Wasza sprawa. Wy sobie takie życie
wybraliście i zgotowaliście. Najwyższy już czas wziąć za to odpowiedzialność, a nie
obarczać o wszystkie problemy całego świata. To kiedyś był Twój wybór, Ty go wybrałaś
na swojego małżonka. My z Józkiem jesteśmy tylko Twoimi dziećmi.

Przykro mi, kiedy między nami tak się dzieje. Przykro mi, że nigdy do tej pory
nie powiedziałaś mi „przepraszam” za słowa. Dzisiaj we mnie jest pogorzelisko. Może
potrzebujesz samotności – otrzymasz ją. Tak naprawdę żal mi Ciebie, że tak bardzo się
męczysz sama ze sobą. Ja niestety niewiele jestem w stanie już zrobić. Nie chcę pałać
nienawiścią do całego świata. Ludzie są dobrzy. Świat jest piękny. A życie warto przeżyć.

Trzeba to po prostu dostrzec. Ja mam zamiar to zrobić.
Jestem obok, gdybyś potrzebowała…