Świadectwo Siostry Gracji (36 lat) – “Na drogach łaski”

Refleksję na temat mojego życia pragnę rozpocząć od słów wdzięczności wobec Jezusa, mojego Oblubieńca. Każde wydarzenie było i jest dla mnie dowodem Jego prowadzenia i Jego obecności.

Pamiętam myśl, która pojawiła się we mnie po wstąpieniu do zakonu: jakże proste i łatwe jest moje życie, jak mi się dobrze powodzi i wszystko udaje… pełna rodzina, bez przeszkód podjęte i ukończone kolejne etapy edukacji, teraz powołanie… Ta myśl pokazuje jasno, jak mało świadoma siebie byłam wówczas. W rzeczywistości bowiem istniały też inne, głębsze i subtelniejsze myśli, które bagatelizowałam: dlaczego ja się ciągle źle czuję? Dlaczego nie potrafię nawiązywać głębokich relacji, dlaczego one mnie niepokoją? Dlaczego tak mnie boli każda ludzka ocena, zarówno pozytywna jak i negatywna? Dlaczego ludzie nie darzą mnie życzliwością? Wtedy tak właśnie myślałam i tak pytałam. Dziś zapytałabym: dlaczego nie widziałam ludzkiej życzliwości?

W miarę upływu czasu te pytania stawały się coraz bardziej natarczywe, bolesne i rozbijające mnie od środka. Narastała samotność, poczucie wyobcowania, wreszcie lęk. Pomału stawało się dla mnie jasne, ze istnieje problem, którym trzeba się poważnie zająć, że nie wystarczy jedna czy druga doraźna rozmowa z Przełożoną. Po kilku latach wewnętrznych zmagań zgłosiłam się na terapię grupową.

Dopiero na terapii zorientowałam się w pełni, jakiemu złudzeniu uległam w ocenie mojego dzieciństwa. Za fasadą pełnej, żyjącej okresowo nawet w dostatku rodziny kryło się bowiem wiele moich małych i wielkich dramatów. Dramatów tych nie będę opisywać, a to z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że nie ma potrzeby dodawać kolejnego scenariusza do wielu dobrze już znanych historii. Po drugie – co innego chciałabym wyakcentować, bo co innego ma dla mnie wartość. Wartością jest możliwość wzrastania, wychodzenia z kryzysu, możliwość wewnętrznego rozwoju. Jestem osobą konsekrowaną, dlatego moje wzrastanie na poziomie ludzkim – psychologicznym – musiało iść i szło równolegle z otwieraniem się na łaskę, czyli z rozwojem duchowym. Prawdopodobnie każda owocnie przeżyta terapia zawiera ten element otwarcia się na Boże prowadzenie, dla mnie jednak było to szczególnie ważne i niejako programowe. Te dwa poziomy w mojej osobistej historii cały czas zazębiały się i przenikały. O tym właśnie pragnę opowiedzieć.

Sam czas terapii był dla mnie bardzo trudny. Trud polegał na połączeniu wymogów życia we wspólnocie z mozolnym uczeniem się rozumienia i wyrażania siebie. Już sam fakt, że w mojej wspólnocie nikt wcześniej nie brał udziału w terapii grupowej i w związku z tym wiele sióstr odniosło się do tej sprawy bez zrozumienia lub wręcz z niechęcią – już to było sporym wyzwaniem. Rozumiałam obawy moich sióstr, choć nie potrafiłam wtedy jeszcze pokazać im, że rozumiem. Z drugiej strony miałam jasne rozeznanie co do słuszności mojej drogi oraz co do tego, że każde moje pragnienie uporządkowania jest w gruncie rzeczy pragnieniem Boga. Starałam się też nie stracić z oczu celu – poznania siebie, by pełniej i lepiej służyć Bogu i ludziom. Był też oczywiście cel bardziej naglący i palący – poradzić sobie z wewnętrznym bólem, pozbyć się go albo przynajmniej gdzieś sensownie ulokować. Wiedziałam jednak, że to jest cel doraźny, może nawet bardziej środek niż cel.

Trud terapii polegał też na uznaniu prawdy o mnie i mojej rodzinie, na przyjęciu diagnozy, którą usłyszałam. Naprawdę trudno mi było odrzucić etykietkę porządnej rodziny, zrezygnować z dobrego mniemania o niej, a może nawet bardziej o sobie. W końcu jednak musiałam ugiąć się pod ciężarem faktów – skutki mojego dotychczasowego życia aż nadto odczuwałam na sobie. Przeważyło silne wewnętrzne pragnienie prawdy i to stało się początkiem mojego nawracania się, bo tak nazywam tę mozolną terapeutyczną pracę.

Owoce terapii zaskoczyły mnie. Przede wszystkim – po pewnym okresie obwiniania moich rodziców o moje wewnętrzne cierpienie – szybko stało się dla mnie jasne, że nie jestem tak zdeterminowana przeszłością, jak by się wydawało i jak byłoby mi w gruncie rzeczy wygodnie, i że w bardzo wielu punktach jakość mojego życia zależy ode mnie. W ten sposób doświadczenie terapii stało się dla mnie doświadczeniem moich własnych słabości i zaniedbań. Być może takie słabości są udziałem wszystkich ludzi, ale ja miałam jak dotąd jeszcze jeden dodatkowy powód, by je kultywować: krzywdę, jaką mi wyrządzono. Było dla mnie dużym przełomem wyzwolenie się z pułapki takiego myślenia, a jednocześnie dużą radością zasmakowanie w kierowaniu swoim życiem, także tym wewnętrznym. Nagle okazało się, jak wielkim darem jest dla mnie wolna wola wspierana przez Ducha Świętego. Uczyłam się więc kierować sobą oraz przenosić moją uwagę, mój główny punkt zainteresowania, z mojego cierpienia na zewnętrzny świat i jego potrzeby. Przyszła odpowiedź na pytania zadane na początku, pytania o złe samopoczucie, brak relacji i ludzkiej życzliwości. Odpowiedź brzmiała: za bardzo jestem skupiona na sobie, na rozpamiętywaniu swoich ran, bym mogła zauważyć i przeżyć coś poza nimi. Zrozumiałam, że nie chodzi o to, żeby pozbyć się cierpienia, tylko żeby nie czynić z niego ośrodka swojego życia, a wtedy paradoksalnie ono samo łagodnieje. Poza tym cierpienie można powierzyć Jezusowi, jest to naprawdę realna możliwość. Żywy stał się więc dla mnie werset Psalmu 18: „Boże mój, rozjaśniasz moje ciemności”. Tylko Jezus, mój Bóg i Pan, wiedział, co to znaczy „moje ciemności” i ile mi daje rozjaśniając je. Nauka ta wymagała ogromnego wysiłku i trwała wiele lat, właściwie nadal trwa. Każde zwycięstwo jest dla mnie potwierdzeniem, że warto było ją podjąć, ponieważ zyski wielokrotnie przewyższają wysiłek.

Drugim ważnym owocem terapii było doświadczenie przebaczenia. Na początku bardzo się zmagałam z powracającym żalem i bólem. Przyszedł jednak dzień, w którym zrozumiałam, że także przebaczenie jest decyzją woli i że jego dynamika jest inna niż dynamika uczuć. Uczucia mogą wracać, ale wobec myśli, które zaczynają rozpamiętywać bolesną sytuację, wola ma moc powiedzieć: stop, tego już nie ma, to już jest przebaczone. Po jakimś czasie takiej praktyki okazało się, że nawet moje uczucia są w stanie poddać się i pomału się wyciszyć, jeśli tak chcę. Pamiętam, że było to dla mnie niesamowitym odkryciem, po którym zaczęłam prosić Jezusa, by w każdej sytuacji dawał mi czas na podjęcie decyzji o mojej reakcji, czyli by jak najmniej było w moim życiu sytuacji zaskoczenia. Nie miałam bowiem jaszcze umiejętności właściwego reagowania od razu. Tu już nie chodziło o przebaczenie wydarzeń z przeszłości, ale o wydarzenia aktualne i zachowanie serca wolnym od żalu do kogokolwiek – wolnym dla Jezusa w każdej chwili. Moja podatność na zranienia oraz wrażliwość była i jest tu dużym wyzwaniem, nie tak jednak dużym, by Duch Święty nie zdołał sobie z nią poradzić.

Ważnym aspektem przebaczenia jest dla mnie także rezygnacja z oczekiwania zranień w przyszłości, czyli wyzbycie się podejrzliwości i nieufności względem innych. Pamiętam moment, kiedy w czasie modlitwy podjęłam mocną decyzję, że nie będę kierować się takimi lękami w konkretnym zewnętrznym działaniu, w kontaktach z ludźmi. Ta decyzja musiała pochodzić od Jezusa i On musiał jej błogosławić, ponieważ później wielokrotnie przekonałam się, że lepiej jest dla mnie nawet narazić się na naiwność, niż choć raz oskarżyć kogoś niesprawiedliwie. Bo broniąc drugą osobę zawsze w moim sercu doznam pokoju, a oskarżając – nigdy. To odkrycie było wyraźnym uzdrowieniem myśli i wyobraźni, a poniekąd także woli.

Na tym przerwę opis mojej drogi. Mówię przerwę, a nie zakończę, ponieważ ta historia nie jest jeszcze skończona. Mam świadomość, że jest jeszcze wiele do zrobienia i że wiele łask Pan ma dla mnie przygotowanych. Wiem już, że życie z głęboką znajomością siebie ma swój smak i warto do niego dążyć. Nigdy nie pozbędę się moich czułych miejsc, w których łatwo mnie zranić, jednak teraz te miejsca są jak stygmaty: to właśnie tam jestem podobna do mojego ukrzyżowanego Oblubieńca, tam jest przestrzeń najbardziej intymnego spotkania. Od Niego uczę się nie skupiać uwagi na sobie i swoim cierpieniu – i w tym także chcę być do Niego podobna.

Wiem, że kolejne łaski przyjdą. Wiem, bo mówi mi to doświadczenie: Jezus nigdy nie pozostawił mnie bez możliwości wyjścia z jakiegokolwiek problemu, jeżeli tylko widział, że jestem gotowa przyjąć Jego rozwiązanie i naprawdę o nie proszę. Wielokrotnie miałam wrażenie, że On tylko czekał na moje przyzwolenie, moje otwarcie się, na moment mojej wewnętrznej dyspozycyjności, by wejść i obdarować mnie hojnie. Jestem pewna, że nadal tak będzie.